Tym razem trochę wspomnień z czasów latania na MiG-21.
„W sieci”.
Połowa czerwca 1983 roku, Wdzydze, piękny, słoneczny poranek. Słońce ledwie co wstało, i teraz leniwie przesuwa się po horyzoncie, nad lotniskiem malowniczo snuje się mgiełka znad jeziora Wdzydzkiego. Zaczynamy kolejne loty. Latamy dużo, bardzo dużo, ze względu na poziom zaawansowania w szkoleniu – głównie w ciągu dnia. Noce okupuje pierwsza myśliwska. Nie dalej jak wczoraj u Dowódcy była grupa wczesnych, okolicznych letników. Z żalami. Że latamy za dużo, za wcześnie, że w nocy. Że nie mogą spać, śnić, nie niosą się kury i nie biorą ryby. Ma się rozumieć – odeszli z kwitkiem.
Dzisiaj lecę właśnie z Dowódcą. Niby normalny, kolejny lot z planu szkolenia. Niby wiem, czego się po tym locie spodziewać. Że Dowódca podczas lotu nigdy nie stawia siebie w roli przełożonego, kontrolującego. Że jest dalej instruktorem, mogącym i chcącym jak najwięcej nas nauczyć. Pomimo tej świadomości, jakiś dodatkowy dreszczyk emocji jest.
Starujemy z pasa 28, jako pierwszy MiG-21UM, z wiatrem lekko z tyłu. Robi się już gorąco i ten tylny wiatr wcale nie pomaga przy starcie. Samolot dosyć leniwie odrywa się od pasa. Na wysokości kilkudziesięciu metrów Dowódca przez radio przekazuje decyzję o zmianie kierunku startu na 10. „Ziemia” zaczyna ją realizować, my lecimy do strefy za Kościerzyną i przez prawie pół godziny wykonuję mniej i bardziej skomplikowane fikołki (biorąc pod uwagę moje mocno jeszcze ograniczone umiejętności, to raczej te mniej skomplikowane).
Jest informacja z ziemi o zmianie kierunku startu, kończymy. Nawigator strefy bliższej sprowadza nas do lądowania z kursem 10, z prostej. Wszystko przebiega normalnie – podwozie, klapy, SPS, zniżanie na ścieżce, niewielka turbulencja nad jeziorem. I nagle, na wysokości kilku metrów nad ziemią, horyzont przesłaniają mi liny stojącego !!! ATU. Przyznaję – na moment mnie sparaliżowało. Nie wiem, jak niewielki ułamek sekundy stan ten trwał. Na szczęście w drugiej kabinie siedział ON. Poczułem gwałtowny ruch DSS do przodu, drążek przemieścił się prawie całkowicie na siebie. Pamiętam tylko jeden wielki błękit nad sobą i migocące lampki krytycznych kątów natarcia. Nie wiem, na jakiej wysokości nad górną liną przelecieliśmy. Centymetr ?. Dziesięć centymetrów ?. Pół metra ?. To chyba nieistotne. Na pewno byliśmy o włos od pozostania w tej sieci na zawsze…
Pełna świadomość wróciła mi już na kilkudziesięciu metrach, kiedy usłyszałem przez SPU spokojne: „leć, orle”. Wylądowaliśmy już bez przeszkód, ja z lekko trzęsącymi się nogami i łamiącym się głosem, ale całkiem prawidłowo i delikatnie. Na stoisku rozegrała się scena nie mniej emocjonująca od tej w powietrzu. Na Dowódcę czekali już wyprężeni dowódca batalionu zaopatrzenia i dowódca batalionu łączności. Obserwowałem całą scenę jeszcze wypinając się z uprzęży. Sądząc po gwałtownej gestykulacji, poziom emocji był ogromny, a próby tłumaczenia całej sytuacji mało przekonujące. W pewnym momencie zauważyłem szczątki hełmu Dowódcy fruwające w powietrzu. I u niego emocje puściły. Maks, ulubiony terier Dowódcy, donośnym szczekaniem i warczeniem zaogniał jeszcze sytuację. W pewnym momencie poczułem, że być może i moje łydki i nogawki kombinezonu będą zagrożone.
Do domku pilota wracaliśmy już spokojnie, jakby nic ważnego się nie zdarzyło. Dowódca bardzo dokładnie omówił ze mną lot – wytknął błędy, poradził, jak je poprawić. Opowiedział też o naukach, jakie powinienem wyciągnąć z zaistniałego zdarzenia. Chłonąłem całą tą wiedzę z otwartymi ustami. Trochę na fali niewygasłych jeszcze emocji, trochę z podziwu, jak wielu rzeczy można nauczyć się w jednym tylko locie.
Po obowiązkowej kawie (smakowała jak nigdy), Dowódca w swoim stylu zwrócił się do mnie i w swoim stylu zapytał: „No, orle, lecimy ?”. „Orzeł” i owszem, ochotę lecieć miał, ale innego zdania był w tej sprawie oficer kontrwywiadu. Ale to już temat na inną opowieść….