Postaramy się zamieścić tu kilka lotniczych wspomnień – tych z nieco już odległej przeszłości i takich jeszcze nie podstarzałych
RENDEZ-VOUS Z TUPOLEWEM
23 KWIETNIA 2019 STASZEK
Rendez-vous z Tupolewem, cz. 1.
Raz i dwa, raz i dwa,
Dziewczynka Wojenka na imię ma.
Trzy i cztery, trzy i cztery,
Dziwne ona ma maniery.
Pięć i sześć, pięć i sześć,
Wcale lodów nie chce jeść.
Siedem, osiem, siedem, osiem,
Wciąż o kości tylko prosi.
Dziewięć, dziesięć, dziewięć, dziesięć,
Kto z was kości jej przyniesie?
Może ja, może ty?
Licz od nowa: raz, dwa, trzy. (…)
Hubert Drobaczewski, „Wojenka”.
Tym razem nie będzie to wspomnienie z cyklu „lotniczych opowieści niezwykłych”. Tym razem o locie, który na zawsze pozostał w pamięci. Może dlatego, ze tak naprawdę było to pierwsze prawdziwe, „bojowe”, doświadczenie. A może trochę i dlatego, że dane mi było wtedy uwierzyć, że to nasze wieloletnie, żmudne szkolenie lotnicze, wspólny wysiłek pilotów, naszych techników i całej reszty zabezpieczających nasze loty, naprawdę ma sens.
Zdarzyło się to wczesną wiosną 1985. Znaliśmy już termin egzaminów na 1 klasę pilota w lotnictwie myśliwskim. Wnioski już wysłane – akurat dokładnie po dwóch latach od mojego pierwszego, samodzielnego lotu na MiG-21. Tempo ekspresowe. Naddźwiękowe wręcz. Pomimo wielu przeciwności, przebazowania na ponad pół roku zaraz po rozpoczęciu szkolenia, pierwszych oznak kryzysu zaopatrzenia w części lotnicze. Ale z drugiej strony było wielkie zaangażowanie dowódcy, naszych instruktorów i starszych kolegów. Poza tym nie byliśmy chyba najgorszą grupą…
To były jedne z ostatnich, wielkich ćwiczeń „układowych”. Siedzieliśmy na lotnisku chyba już piąty dzień. I byliśmy bardzo tym siedzeniem zmęczeni. Odrażający, brudni, źli. Jak u Felliniego. Zwłaszcza, że tym razem latania było niewiele. Przez cztery dni ćwiczeń udało mi się wykonać tylko trzy loty. To niewiele, jak na rozmach ćwiczeń i zaangażowanie sił i środków. Choć same loty były ciekawe. Grupowe przechwycenie nad Bałtykiem celu, który pozorowali koledzy z 1. plm, pozoracja celu dla dywizjonu rakietowego S-75 /tu było tylko trochę fajnie, bo starszym kolegom przypadły pozoracje na stu metrach i dwóch tysiącach metrów, a mnie – „młodego” – wciśnięto w WUK-a i wysłano w stratosferę/. A trzeci lot to już czysta poezja – pięćdziesięciominutowy patrol nad Bałtykiem, w składzie klucza dowodzonego przez Alka A. Co prawda celu dla nas nie znaleziono, ale widoki i barwna korespondencja prowadzącego z punktami naprowadzania i okrętami MW zrekompensowały w pełni to „niepowodzenie”.
Aż nastał dzień ćwiczeń ostatni. Ponieważ nie wszystkie założenia ćwiczenia i jego etapy zostały zrealizowane – zapowiadał się intensywnie. Pogoda sprzyjała – było prawie bezwietrznie, bardzo dobra widzialność, pełne zachmurzenie przez chmury średnie i wysokie. W nocy startów było niewiele – zaledwie kilku ze starszych kolegów zdołało „przewietrzyć futro”. Za to już od świtu zaczęto zwiększać nam gotowość. Pierwsze dyżury w gotowości nr 1 przypadły oczywiście najmłodszym. Jakby ktoś wysoko skalkulował, że „prawdziwa wojna” zacznie się dopiero po śniadaniu.
Zająłem gotowość kilka minut po szóstej, tak na przełomie astronomicznej nocy i dnia. Poranne chłód i wilgoć wciskały się do kabiny, każdy kontakt z wychłodzonym nocą metalem przejmował do szpiku kości. Technik samolotu i kierowca rozrusznika drzemali w kabinie, pozostała część obsługi w swoim „akwarium” opodal. Ja tkwiłem w szklanej bańce kabiny i tak naprawdę marzłem. Marzłem i z nadzieją spoglądałem w kierunku domku pilota. Kiedy na horyzoncie pojawi się zmiennik ?.
Błogą ciszę na częstotliwości lotniska znienacka przerwał głos kierującego lotami. Po prawie godzinnym pobycie w odizolowanej od świata dźwięków, hermetycznej kabinie, zabrzmiał prawie jak wystrzał. „Siedemset pięćdziesiąty drugi, uruchamiaj. Sprawnie !!!”. No to się doczekałem. W kierunku samolotu biegli już technicy, rozrusznik podał napięcie rozruchowe. Kilka wytrenowanych, automatycznych już prawie czynności i silnik zaczął wchodzić na obroty. Szybie włączenie urządzeń, sprawdzenie systemów i już kołowałem do startu z kursem sto trzydzieści pięć.
Zgoda na kołowanie na pas, przez chwilę wątpliwości co do prawidłowej pracy zbiornika podwieszanego /a co tam – będę martwił się później/, znów kilka rutynowych czynności przed startem i już kilka ton ciągu dopalania rozpędza mnie po pasie.
C.d.n…..