Rendez-vous z Tupolewem, cz. 1.
Raz i dwa, raz i dwa,
Dziewczynka Wojenka na imię ma.
Trzy i cztery, trzy i cztery,
Dziwne ona ma maniery.
Pięć i sześć, pięć i sześć,
Wcale lodów nie chce jeść.
Siedem, osiem, siedem, osiem,
Wciąż o kości tylko prosi.
Dziewięć, dziesięć, dziewięć, dziesięć,
Kto z was kości jej przyniesie?
Może ja, może ty?
Licz od nowa: raz, dwa, trzy. (…)
Hubert Drobaczewski, „Wojenka”.
Tym
razem nie będzie to wspomnienie z cyklu „lotniczych opowieści
niezwykłych”. Tym razem o locie, który na zawsze pozostał w
pamięci. Może dlatego, ze tak naprawdę było to pierwsze
prawdziwe, „bojowe”, doświadczenie. A może trochę i dlatego,
że dane mi było wtedy uwierzyć, że to nasze wieloletnie, żmudne
szkolenie lotnicze, wspólny wysiłek pilotów, naszych techników i
całej reszty zabezpieczających nasze loty, naprawdę ma sens.
Zdarzyło
się to wczesną wiosną 1985. Znaliśmy już termin egzaminów na 1
klasę pilota w lotnictwie myśliwskim. Wnioski już wysłane –
akurat dokładnie po dwóch latach od mojego pierwszego,
samodzielnego lotu na MiG-21. Tempo ekspresowe. Naddźwiękowe wręcz.
Pomimo wielu przeciwności, przebazowania na ponad pół roku zaraz
po rozpoczęciu szkolenia, pierwszych oznak kryzysu zaopatrzenia w
części lotnicze. Ale z drugiej strony było wielkie zaangażowanie
dowódcy, naszych instruktorów i starszych kolegów. Poza tym nie
byliśmy chyba najgorszą grupą…
To
były jedne z ostatnich, wielkich ćwiczeń „układowych”.
Siedzieliśmy na lotnisku chyba już piąty dzień. I byliśmy bardzo
tym siedzeniem zmęczeni. Odrażający, brudni, źli. Jak u
Felliniego. Zwłaszcza, że tym razem latania było niewiele. Przez
cztery dni ćwiczeń udało mi się wykonać tylko trzy loty. To
niewiele, jak na rozmach ćwiczeń i zaangażowanie sił i środków.
Choć same loty były ciekawe. Grupowe przechwycenie nad Bałtykiem
celu, który pozorowali koledzy z 1. plm,
pozoracja celu dla dywizjonu rakietowego S-75 /tu było tylko trochę
fajnie, bo starszym kolegom
przypadły pozoracje na stu
metrach i dwóch
tysiącach metrów, a mnie –
„młodego” – wciśnięto w WUK-a i wysłano w stratosferę/. A
trzeci lot to już czysta poezja – pięćdziesięciominutowy patrol
nad Bałtykiem, w składzie klucza dowodzonego przez Alka A. Co
prawda celu dla nas nie znaleziono, ale widoki i barwna
korespondencja prowadzącego z punktami naprowadzania i okrętami MW
zrekompensowały w pełni to
„niepowodzenie”.
Aż
nastał dzień ćwiczeń ostatni. Ponieważ nie wszystkie założenia
ćwiczenia i jego etapy zostały zrealizowane – zapowiadał się
intensywnie. Pogoda sprzyjała – było prawie bezwietrznie, bardzo
dobra widzialność, pełne zachmurzenie przez chmury średnie i
wysokie. W nocy startów było niewiele – zaledwie kilku ze
starszych kolegów zdołało „przewietrzyć futro”. Za to już od
świtu zaczęto zwiększać nam gotowość. Pierwsze dyżury w
gotowości nr 1 przypadły oczywiście najmłodszym. Jakby ktoś
wysoko skalkulował, że „prawdziwa wojna” zacznie się dopiero
po śniadaniu.
Zająłem
gotowość kilka minut po szóstej, tak na przełomie astronomicznej
nocy i dnia. Poranne chłód i wilgoć wciskały się do kabiny,
każdy kontakt z wychłodzonym nocą metalem przejmował do szpiku
kości. Technik samolotu i kierowca rozrusznika drzemali w kabinie,
pozostała część obsługi w swoim „akwarium” opodal. Ja
tkwiłem w szklanej bańce kabiny i tak naprawdę marzłem. Marzłem
i z nadzieją spoglądałem w kierunku domku pilota. Kiedy na
horyzoncie pojawi się zmiennik ?.
Błogą
ciszę na częstotliwości lotniska znienacka przerwał głos
kierującego lotami. Po
prawie godzinnym pobycie w odizolowanej od świata dźwięków,
hermetycznej kabinie, zabrzmiał prawie jak wystrzał. „Siedemset
pięćdziesiąty drugi, uruchamiaj. Sprawnie !!!”. No to się
doczekałem. W kierunku samolotu biegli już technicy, rozrusznik
podał napięcie rozruchowe. Kilka wytrenowanych, automatycznych już
prawie czynności i silnik zaczął wchodzić na obroty. Szybie
włączenie urządzeń, sprawdzenie systemów i już kołowałem do
startu z kursem sto trzydzieści pięć.
Zgoda
na kołowanie na pas, przez chwilę wątpliwości co do prawidłowej
pracy zbiornika podwieszanego /a
co tam – będę martwił się później/, znów kilka rutynowych
czynności przed startem i już kilka ton ciągu dopalania rozpędza
mnie po pasie.
C.d.n…..